Zaproszona do opowiedzenia mojej historii, a właściwie wywołana na własne życzenie do tablicy, niniejszym postanowiłam “zwięźle” podsumować mój trans lore.
Na początku było słowo…
A właściwie dzieciak. Ogromny i niestety negatywny wpływ na moje życie miała moja rodzina, której największym osiągnięciem było zniszczenie niezależności i odwagi, zastępując je służalczością i wyuczoną bezradnością, od której uwolniłam się – a właściwie zaczęłam się uwalniać dopiero po wyprowadzeniu się. Ten wpływ oznaczał wpojone przekonanie, że nie mogę być wyjątkowa, nie mam prawa być dumna ze swoich osiągnięć (bo zawsze jest ktoś lepszy) i nie jestem w żaden sposób wartościowa poza tym, co oznaczam dla innych.
Punkt pierwszy oznaczał, że przez lata nie dawałam sobie przestrzeni na to, żeby zastanawiać się nad swoją tożsamością. Zawsze fascynowały mnie osoby trans, od momentu, gdy dowiedziałam się, że istnieją z któregoś antycznego numeru Claudii (typowa chłopięca lektura, kobiece magazyny). Jak to działa? Jak to rozumieją? Czy ja byłabym w stanie przejść tranzycję? Nie, na pewno nie, przecież to 1% populacji, więc nie ma szansy, bym była trans, a poza tym to nawet nie byłabym w stanie ładnie wyglądać? No jak to tak, ja?
Z perspektywy czasu to były rozkminy typowe dla trans kobiet – a przynajmniej tych, które znam – podobnie jak ciągłe utożsamianie się z postaciami kobiecymi i rozkminy pod tytułem “czy dana postać mi się podoba, czy też podoba mi się bycie daną postacią?”, szczególnie w anime (pozdrawiam Bubblegum Crisis), eksplorowanie siebie poprzez roleplaying z innymi furrasami (ale wiecie, to tylko takie tam pisanie), czy zamawianie grafik w których pojawia się nie Tagz, tylko Tagza.
Wiecie, standardowe chłopięce sprawy.
Wydaje mi się, że kluczowym problemem był brak wiedzy i słownictwa, by wiedzieć co odczuwam – a przez wyuczoną bezradność też brak umiejętności wyszukania odpowiedniego środowiska czy osób, które pomogłyby mi zrozumieć to, co czułam, co moje ciało instynktownie rozumiało, a co dopiero przyszło mi zrozumieć z czasem. Przez lata myślałam, że jestem cis, chociaż pozostawałam na bieżąco z tym, co działo się w sferze prawnej, bo nikt mi po prostu nie powiedział, że bycie trans to nie jest ten przerysowany, karykaturalny obraz serwowany nam przez media.
Możesz mieć różną relację ze swoim ciałem, nie musisz wyglądać jak pani domu z amerykańskich reklam z lat pięćdziesiątych, ani tym bardziej wpisywać się w narzucony z zewnątrz wzorzec kobiecości. Zrozumienie i zinternalizowanie tego zmieniło moje życie.
Czy cis nazwie siebie cisem?
Najbardziej jednak zmieniło je jedno pytanie, zadane po mniej więcej roku coraz większych rozterek wewnętrznych i zadawania sobie pytania, czy to, co uważałam za kink i crossdressing nie jest jednak czymś znacznie, znacznie większym. Pytanie brzmiało, “Maria, a ty jak często się zastanawiasz, jak to jest być przeciwnej płci i żyć jak mężczyzna?“
Domyślacie się pewnie, że odpowiedź brzmiała “W ogóle“, przegryziona chipsem. To był kamyczek, który uruchomił lawinę. Pierwsza myśl po tym pytaniu tak gdzieś w okolicach 2022 r.? “Kurwa, czy ja jednak jestem trans?“
Maria była pierwszą osobą której powiedziałam, że jestem trans i chociaż był to dla niej wstrząs – czego nie dała po sobie poznać! – obie zdecydowałyśmy się stawić temu czoła. Dałam sobie sześć miesięcy na to, by zobaczyć, jak stałe to są uczucia. Domyślicie się pewnie, że po sześciu miesiącach wiedziałam, że tego potrzebuję, by żyć. Zaczęłam szukać możliwości i pomocy, wtedy jeszcze mało radykalna.
Przez znajomą dostałam namiary na PORT w Poznaniu, gdzie zostałam ostatecznie skierowana na terapię do Radka Specjalskiego. Mówiąc krótko, zaczynałam nieporadnie i byłam dość przestraszona, ale tak po pół roku spotkań i terapii, poświęconych głównie na nazwanie tego, co przeżywam i ubranie moich doświadczeń w słowa zdecydowałam się zacząć proces diagnostyczny w połowie 2023 r. Kto przez to przechodził wie o co chodzi – uderzyło mnie to w portfel, a że działałam po omacku, to też dawałam odpowiedzi zupełnie autentyczne, co u mniej pozytywnie nastawionych psychologów mogłoby oznaczać, że jestem niezupełnie trans.
Na szczęście trafiłam na kompetentnych ludzi, a że miałam wsparcie ze strony Marii, to poza terapią i diagnozą także same eksplorowałyśmy to, co oznacza dla mnie kobiecość, moją tożsamość, no i jak to ma właściwie wyglądać. Jej nieoceniona cierpliwość i zaufanie są dla mnie źródłem ogromnego wsparcia i dały mi ogromną siłę, by radzić sobie ze stresem związanym z tranzycją.
tagaziel.setav gender female

Na początku 2024 r., przy końcu procesu diagnostycznego, zaczęłam swoją tranzycję społeczną, niezależnie od hormonów. Przejście z ubierania się po męsku na ubiór damski, protezy piersi, i tak dalej – wszystko wymagało ode mnie odwagi i wzięcia się w garść, by nie przejmować się reakcją otoczenia, tylko skupić się na tym, w czym czuję się dobrze.
Największym zaskoczeniem było to, że nikt się właściwie tym nie przejmuje. Zawsze miałam delikatniejszą urodę – okazało się w kwietniu że dlatego, iż miałam naturalnie niski testosteron, bliski dolnej granicy normy, i wysoki estradiol, ocierający się o górną granicę widełek – i pomimo wysokiego wzrostu po prostu wtapiałam się w tłum. Zniknęło też stopniowo poczucie, że jestem wiecznie widoczna i obserwowana. Przestałam się przejmować, po prostu ciesząc się tym, że jestem częścią tłumu.
Zaczęłam tranzycję też dlatego, że byłam zwyczajnie zmęczona: Proces ciągnął się miesiącami (chociaż i tak skończyliśmy w zaledwie 10 miesięcy!), a w pewnym momencie zaczęłam odmierzać dni do momentu, aż będę mogła zacząć HTZ – głównie po to, by nie dać się przygnębieniu i poczuciu straconego życia.
Odbierając opinię dwudziestego kwietnia 2024 r. przyszłam normalnie w sukience, aksamitce, the whole nine yards. Zgodnie z opinią spełniam wszystkie przesłanki DSM-V, ICD-10/11 i generalnie jestem – mówiąc naukowo – trans w chuj.
Tydzień później złapałam termin u endokrynolożki, umawiany jeszcze tego samego dnia, zrealizowałam receptę, zrobiłam badania i tak 29-30 kwietnia zaczęłam HTZ. Był to moment trochę underwhelming – w końcu czekałam prawie rok – ale jak się okazuje z charakterystyczną dla mnie determinacją, nie spoczęłam, aż nie zaczęłam.
Śmiałam się potem z Radkiem, że niektórzy może i mają okres zastanawiania się i refleksji. Ja? Wzięłam estrogen i nuklearne ilości anty-androgenów i zaczęłam pakować. W końcu namyślałam się ostatnie półtora roku!
HTZ postępował stale, miałam ładne wyniki w sierpniu, ale zaczęłam jednocześnie zastanawiać się nad krokami chirurgicznymi. Pierwotnie plan zakładał luźno zaczęcie HTZ w 2024 r., w 2025 r. może orchidektomia, tj. usunięcie jąder, a w 2026 r. waginoplastyka (jednym z moich marzeń było przeżywać seks jak kobieta, nie jak mężczyzna, właściwie od zawsze; typowe cis-fantazje, nie?). Ale jak zwykle żaden plan nie przeżywa konfrontacji z rzeczywistością, a w szczególności zdarzeń losowych.
Tranzycja wg. Murphy’ego
Takim zdarzeniem losowym było poznanie przez jedną z trans grup na Telegramie Brytyjki żyjącej w Szwajcarii. Katie jest cudowną trans babką, która prowadzi własną trans grupę. Gdy w rozmowie rzuciłam, że zastanawiam się nad orchidektomią, to podzieliła się swoimi doświadczeniami i namiarami na swojego chirurga. Wiedziałam, że chcę uwolnić się od anty-androgenów i zacząć kroki chirurgiczne – zdecydowałam się na wideokonsultację i szybko ustaliłam, co, jak i czekałam na termin.
Był to wrzesień 2024 r. Jechałam na Eurofurence do Hamburga ze znajomymi już jako kobieta w trakcie HTZ, a że był to mój drugi konwent, to miałam też znajomych i przyjaciół, z którymi mogłam się spotkać. Wierzcie mi, było to cudowne przeżycie – futrzaki są wspaniałe, a jeden z najfajniejszych komplementów jakie dostałam, brzmiał “Jak się dosiadłaś, to gdybyś nie powiedziała w pewnym momencie, że jesteś trans, to w ogóle bym się nie skapnął.”
Drugim przeżyciem było dostanie wiadomości z kliniki, że są dostępne terminy na październik i listopad. I tak, siedząc na murku przed hamburskim CCH gorączowo pisałam z Marią i kalkulowałam w głowie koszty. Część formalna była dopięta – moja opinia otworzyła mi drzwi, a w Hiszpanii liczył się nie stan formalny, a stan faktyczny: W papierach mogłam mieć płeć męską i nekronim, ale w cywilizowanym kraju liczył się fakt, że miałam diagnozę transseksualizmu – F.64.0.
Wybrałam 23 października, bo żadna z nas nie chciała tracić urodzin naszego Aleksandra przypadających na 21 listopada. Wracałam do Polski licząc w głowie koszty, organizując potem wylot, pobyt i tak dalej – a Maria ogarniała korpoubezpieczenie. Powiem szczerze, zjadł mnie wtedy stres, co uniemożliwiło wchłanianie się estrożelu i organizm popadł w menopauzę.
Pomimo szalonego tempa, ogarnęłyśmy wszystko i 22 października poleciałam do Hiszpanii, wspierana przez Jolę, moją przyjaciółkę; dzień później trafiłam na blok operacyjny i… Chociaż był to dla mnie okres niezwykle stresujący, to będąc już w szpitalu byłam absolutnie pewna tego, czego chcę, a po wybudzeniu poczułam niesamowitą ulgę. Jednocześnie płakałam i śmiałam się.
A chociaż powrót był trudny, bo już 25 października miałam lot do domu, to wracałam zadowolona – obok pozbycia się balastu niechcianej męskości, poznałam także niesamowity zespół chirurgiczny… Oraz Garnet.
Garnet
Wiecie, zawsze bałam się tego, że tranzycja będzie dla mnie doświadczeniem samotnym, że zostanę sama – co zresztą nastąpiło, bo moja rodzina… mówiąc oględnie, zjebała sprawę na całej linii – ale pomimo tego podjęłam decyzję, po potrzebowałam tego, by żyć, a nie powoli umierać. Nie spodziewałam się, że szybko poznam grono cudownych trans kobiet z którymi zaprzyjaźnię się szybko, a tym bardziej, ze poznam kobietę, w której zakocham się. Zaczęło się po prostu od tego, że zaoferowała mi wsparcie i informacje na temat swoich operacji – wiedziała, że zastanawiam się nad waginoplastyką, więc chciała po prostu podzielić się swoim doświadczeniem.
Na początku traktowałam ją jak moją starszą siostrę, do której zawsze mogę się zwrócić o wsparcie, zwierzyć się, której mogłam powierzyć najgłębiej skrywane tajemnice. Wsparła mnie – a w przededniu orchi, gdy zaczęły atakować mnie stare traumy medyczne związane z przebytymi operacjami chirurgicznymi, w szczególności leczeniem stulejki opartym o częściowe obrzezanie (czytaj okaleczenie mnie fizycznie i psychicznie, bo byłam dzieciakiem przed okresem dojrzewania potraktowanym jak zwierzę – a nie, pardon, weterynarz ma więcej empatii wobec pacjentów), to była tam na Telegramie, cierpliwie wysłuchując, dzieląc się swoją wiedzą i po prostu będąc tam dla mnie. Ona i Maria były dla mnie kluczowym wsparciem.
Ale coś zaiskrzyło. Chciałam więcej, pragnęłam jej uwagi, uczucia, by w jej skomplikowanym życiu znalazło się dla mnie miejsce. Powiedziałam jej w końcu “kocham Cię” pod koniec października, gdy zrozumiałam, ile znaczyło dla mnie jej wsparcie, ile pragnę jej w swoim życiu – i zaczęłam układać na nowo swoje życie uczuciowe przy pełnym udziale Marii. Związek pozornie monogamiczny okazał się związkiem poligamicznym, a przejście z jednego stanu faktycznego w drugi okazało się dla nas obu dużo łatwiejsze, niż myślałam.
Popełniłam błąd
Wraz z dochodzeniem do siebie po orchi zrozumiałam też, że popełniłam błąd.
Poważny błąd.
Błąd, który mną wstrząsnął.
Ogarniając sobie zdjęcie szwów po orchii jeszcze przed wylotem dostałam prawie, że ataku paniki. Po powrocie i refleksji dotarła do mnie jedna rzecz: To nie jest normalne, żebym wobec lekarki której ufam bała się pokazać nago w celach zupełnie medycznych. Sama myśl napawała mnie paniką. Coś było nie tak. Tym bardziej, że zmiana pracy przez Marię – wyjście po dziewięciu lat z megakorporacji – oznaczała utratę ubezpieczenia, które pokryło koszty operacji, co zdruzgotało mnie.
Błąd polegał na tym, że nie zdecydowałam się od razu na waginoplastykę. Moja dysforia była tak wszechogarniająca, że przyzwyczaiłam się do bólu. Uznałam go za normę – podobnie jak kiedyś myślałam, że każdy ma rozterki na temat swojej płci i tożsamości płciowej, że to po prostu typowe doświadczenie każdego człowieka.
W połowie listopada byłam zrezygnowana i przygnębiona. Wiedziałam, co jest nie tak, ale wydawało mi się, ze to na razie koniec, że nie ogarnę operacji przed wyjściem Marii z korpo. Garnet obiecała, że będzie ze mną, gdy będę w szpitalu, opowiedziała mi cały swój proces – a to jest na serio niesamowita historia! – i w momencie, gdy okazało się, że Cignę mamy jeszcze trzy miesiące po zakończeniu przez Marię pracy, jej doświadczenie okazało się dla mnie kluczowe.
Pamiętam ten telefon: Czekałam w samochodzie na to, żeby Aleksander skończył swoje spotkanie z psycholożkami na osiedlu Rzeczpospolitej w Poznaniu. Gdy Maria powiedziała mi, że nadal będziemy mieć ubezpieczenie, decyzja trwała 15 sekund.
“Co by zrobiła Garnet?“
Życie w cieniu deadline’u
Obiecałam po powrocie z Madrytu, że na jakiś czas skończę z chaosem i szalonymi planami. Maria przewidziała, że wytrzymam najwyżej tydzień.
Wytrzymałam dwa. Z miejsca rozesłałam maile, odezwałam się do mojego chirurga i otrzymałam w dniu urodzin naszego syna, tydzień po napisaniu maila, iż zdołamy wykonać u mnie waginoplastykę przed końcem lutego bez najmniejszego problemu. Dosłownie nogi się pode mną ugięły – a kolejne tygodnie upłynęły nam na planowaniu logistyki i robocie papierkowej.
Ogarnięcie ubezpieczenia i płatności okazało się najmniejszym problemem – szykowałam się na batalię, a odpowiedź, i to tuż po wyborze Trumpa, brzmiała krótko i zwięźle: Oczywiście, ze pokrywamy, gdzie i kiedy? Wideokonsultacja, ogarnianie terminów, zamawianie lotów i mieszkania na trzy tygodnie w Madrycie – absolutne szaleństwo z minimalnymi marginesami błędu.
Ostatecznie zdecydowałam się na wariant kolowaginoplastyki, tj. z wykonaniem pochwy z fragmentu jelita grubego, zamiast klasycznej inwersji – nie byłam w stanie zabrać się za usuwanie kłaków z okolic intymnych, a nie chciałam polegać na usuwaniu ich na sali operacyjnej. Ostateczny koszt operacji wyniósł jakieś 25 tysięcy Euro, z czego dzięki korpoubezpieczeniu Marii musiałam zapłacić tylko siedem stów.
Witamy w cyberpunku, Arasaka zawsze o ciebie zadba (tudzież Militech).
Grudzień to dalsze przełomy. Przeszłam na samodzielnie organizowane zastrzyki z estradiolem, by mieć stabilną podaż hormonów, to po pierwsze. Po drugie i ważniejsze, poznałam Garnet osobiście. To materiał na osobną historię, ale uczucie, które rozwijało się jak grzeczne ognisko zamieniło się w pożogę. Zaskoczyło to nas obie, onieśmieliło trochę, ale zdecydowałyśmy się zaryzykować. I tak, Garnet zamierzała spełnić swoją obietnicę, chociaż żadna z nas nie spodziewała się, że tak szybko przyjdzie mi ponownie kłaść się na salę operacyjną, by podjąć ostatni krok.
Ostatni szczyt do zdobycia
W 2025 rok wkraczałam jako zupełnie inna kobieta. W ciągu miesięcy moje życie wykonało szereg gwałtownych zwrotów, a pomimo burzliwych wód i naporu fal, te szalone manewry – momentami stawiające mnie na krawędzi załamania nerwowego, a z brutalną regularnością kończące się wyczerpaniem – nie doprowadziły do zatonięcia okrętu, a kierowały go ku spokojniejszym wodom.
Kluczowe było to, że w ciągu zaledwie paru miesięcy okazało się, że nie będę zmuszona do samotnej, okrutnej egzystencji – wręcz przeciwnie, znalazłam nową, cudowną rodzinę i miłość, która nie zniszczyła, a uzupełniła mój związek z Tygrysicą. Minął styczeń, pełen nerwowego oczekiwania i wreszcie 27 stycznia 2025 r., po dwóch dniach w Madrycie trafiłam do szpitala ponownie. Tym razem nie było to ciężkie przeżycie, a raczej – jak ujęła to Garnet – poczucie przeznaczenia.
Wiedziałam, że tego potrzebuję. Poczucie pewności siebie, tego absolutnego skupienia, które poczułam poprzedniego razu w Madrycie przy wchodzeniu na salę operacyjną towarzyszyło mi ponownie. Zarówno w momencie, gdy miałam na sobie błękitny szpitalny fartuszek – który wiadomo, znika w momencie, gdy trafiasz w objęcia Morfeusza, ale zawsze – jak i wtedy, gdy weszłam na salę operacyjną, by położyć się na stole.
Tak, w Hiszpanii samemu wchodzisz na salę z chirurgiem lub pielęgniarką i samodzielnie kładziesz się na stole. A tutaj to nie była nowa sala, tylko jedna z tych pięknych katedr chirurgii – podwójna wysokość sali, ciemnozielone kafelki na ścianach, pełno sprzętu, a pośrodku czarny stół ze złożoną zieloną narzutą oraz przymocowanymi podnóżkami. Pamiętam ten moment, gdy je zobaczyłam i uderzyła mnie realność tego, co nastąpi w kolejnych godzinach. Doskonale wiedziałam, jak wygląda operacja, wiedziałam że tego potrzebuję, chcę, i pragnę – ale kłamałybym, gdybym powiedziała, że nie było to dla mnie przeżycie.
Ostatnie momenty starego życia to leżenie sobie pod zieloną narzutą, patrzenie w lampę nad stołem operacyjnym i nastepnie zapadnięcie w niebyt. Żałuję trochę, że nie poprosiłam o zdjęcia z operacji, ale tylko trochę. Ważne jest to, że operacja miała miejsce – a ja obudziłam się zaklejona, zacewnikowana, zbolała… Oraz całkowicie, ostatecznie wolna od dysforii.
Nowe życie
To potworne uczucie, lęk, kajdany, które skuwały mnie przez dziesiątki lat zniknęły jak ręką odjął. I tak, poziom bólu pomimo koktajlu, jaki we mnie wpompowano był niebotyczny, dochodzenie do siebie trudne, a leżenie w pozycji rozkraczonej żaby i dieta płynna trudne do zniesienia, podobnie jak brak możliwości wzięcia prysznica przez prawie dwa tygodnie – ale przeszłabym to ponownie, gdybym musiała. Innego wyjścia nie było.
Kluczowa była tutaj Maria, Garnet i Piotr. Bez nich nie poradziłabym sobie w Madrycie. Maria, która wspierała mnie w mojej drodze i dzięki której udało mi się w ogóle zorganizować operację; Garnet, która najpierw była mi siostrą, by stać się partnerką i która spełniła swoją obietnicę z nawiązką; Piotr, którego znam ponad dwadzieścia lat i który bez wahania przyleciał do Madrytu, by ogarnąć mnie na ostatniej prostej.
Teraz, trzy miesiące po operacji, rozumiem skąd wzięła się ta determinacja. Jestem szczęśliwą kobietą, czuję się wreszcie w domu w moim ciele. Wstaję rano i w lustrze widzę kogoś, kogo zwyczajnie lubię, ba, kogoś kto podoba się i mnie, i innym. Jestem w cudownym związku z dwoma wspaniałymi istotami, mam queerową rodzinę, która kocha mnie z wzajemnością, a po raz pierwszy od lat cieszę się – autentycznie cieszę! – myśląc o przyszłości.
Leave a Reply