
14 grudnia 2022 roku odszedł od nas Inki. Pożegnaliśmy się z nim w południe, umożliwiając spokojne zaśnięcie, bez bólu i strachu. Nie chcę jednak pamiętać go tylko jako kruchego, wychudłego staruszka, którego nieśliśmy na rękach w ostatniej drodze.
Inki to dwanaście lat fajnego, urozmaiconego życia, w którym główną rolę grała najbardziej majestatyczna istota, pełna gracji, wdzięku i finezji w wynajdywaniu sposobów, by zorganizować sobie jedzenie (niezależnie od tego, czy było jego, cudze, czy w śmieciach).
2010: The Saga Begins

Zacznijmy od tego, że Inki nie był naszym psem od samego początku. Urodził się w Republice Południowej Afryki 15 marca 2010 r., w hodowli Palcatanda, skąd przyjechał do Polski by dołączyć do hodowli Virgo Vestalis Ewy Cuper.
W trakcie swojego życia u Ewy zdążył zostać tatą (z dużo starszą od siebie partnerką) oraz zacząć wyrabiać sobie charakterek i determinację.
Podobno ustalił się schemat łomotania: Kropka łomocze Inkiego, Inki łomocze Boba, a Bobo nie mając nikogo pod sobą do łomotania, planuje finezyjną zemstę (tudzież pielęgnuje chłodne uczucia względem swojego przyszywanego brata, które przetrwają lata).
Jednocześnie Inki zdobył tytuł Młodzieżowego Championa Polski – ostatecznie zostanie Championem, jednak na tym zakończy karierę.
Dla nas był przede wszystkim przyjacielem, domownikiem i wsparciem w najtrudniejszych chwilach. Pierwszy raz zobaczyliśmy Inkiego na zdjęciu od Ewy, powyżej.
2012-2015: Era Getyńska

krótko przed wyjazdem do Getyngi i Rosdorfu.
Udaje tutaj poważnego, dostojnego psa.
Inki trafił do nas w czerwcu 2012 r., gdy Ewa zmuszona została zamknąć hodowlę i znaleźć domy dla swoich domowników. Do nas trafił Inkspot, pies formalnie trikolorowy, ale faktycznie smoliście czarny, lekko chlapnięty bielą i spoglądający na nas prześlicznymi kasztanowymi oczami. Piękny eksterier, z wnętrzem małego, kochającego diabła.
Zapowiedzią wszystkiego była pierwsza wizyta na Piwoniowej, krótko po odebraniu go na dworcu w Poznaniu (kiedy jeszcze istniał tu dworzec).
Maria natychmiast zapewniła sobie jego wieczne uwielbienie i lojalność, piłeczką i mizianiem po brzuchu, gdy lekko zdyszany zabawą rzucił się na trawę i wystawił swoją puszystą pierś. Jakby mówił “Przypieczętujmy pakt.” I tak Maria została ukochaną pańcią, wyniesioną na piedestał pod niebiosa, a ja… Ja zostałam Szefem.

Inki był jednak diabłem wcielonym, gdy chodziło o psy, i pokazał to na Piwoniowej, gdzie:
- Z miejsca pogryzł się ze Skotem.
- Próbował z Lilli zrobić nałożnicę.
- Przeraził Amosa do tego stopnia, że ten schował się w piwnicy i odmówił wyjścia, aż diabeł nie zniknął.
Relacje z pembrokami pozostały napięte przez długie lata i obfitowały w przeróżne, niekoniecznie wesołe przygody. Amos właściwie jako jedyny uniknął Inkowych zębów tudzież zalotów, pomijając jeden incydent sylwestrowy, gdy Inki ewidentnie uznał go za ersatz Lilli…
Ahem.
W lipcu wyjechał z nami do Niemiec i naszego nowego mieszkania w Rosdorfie pod Getyngą. Do dzisiaj mile wspominamy An der Stupe 2 i spędzone tam lata.
Remontowaliśmy je własnym sumptem, w zamian za anulowanie czynszu za kilka miesięcy, łącznie z malowaniem wszystkich powierzchni kombinacją czerwonej i białej farby. Inki, dostosowujący się do nowej rzeczywistości i domu szukał sobie miejsca, towarzysząc nam wszędzie, siadając sobie w kącie blisko nas i dziwując się, co też człowieki robią.

Robił to siadając oparty o świeżo pomalowane drzwi i listwy, na których przez kolejne lata wisiało zakonserwowane farbą futro.
Czasami do puszki z farbą wpadło też trochę włosia.
Albo na pędzel.
Albo na ścianę.
Stwierdzenie, że corgi mogą linieć jest eufemizmem.
Samo mieszkanie było spółdzielcze. Co fajne, Volksheimstaette uzależniło udostępnienie go od zgody co najmniej połowy mieszkańców budynku (Niemcy szanują demokrację na każdym poziomie), co w praktyce oznaczało zdobycie zaledwie dwóch podpisów, bo w klatce mieszkało sześć rodzin, wraz z nami.
Podpisy zdobyliśmy bez problemu. Najlepsza była Pani Denti spod dwójki, która po litanii psich problemów związanych z poprzednią lokatorką i jej pupilami ostatecznie stwierdziła, że tak w sumie to nie należy się do nikogo uprzedzać i podpisała zgodę.

Inki swoim ujmującym stylem bycia, milczeniem (serio, cichszego psa nie znaliśmy, szczekał tylko przy Pembrokach), oraz towarzyskością raczej zjednywał sobie ludzi. Raz przy sprzątaniu po nim starszy Niemiec podziękował Marii za to, bo niestety w Niemczech nie jest to wcale oczywiste. Innym razem ktoś zainteresował się psem, nazywając go ślicznym mieszańcem, co Inki skwitował oburzonym burknięciem.
Mieszkanie z cardiganem wymusiło przystosowanie trybu dnia i codziennych długich spacerów. W Rosdorfie nie było to trudne, bo jako wioska na przedgórzu Harzu, Rosdorf otoczony był polami, laskami, wzgórzami, a tu i ówdzie zdarzyła się nawet hodowla koni!

Inki z miejsca pokazał nam, że sporty to jego pasja – w szczególności sprint długodystansowy, skoki wzwyż, wzdłuż i w poprzek, no i oczywiście aport. Aportowanie było elementem każdego udanego wyjścia, tym bardziej, że godzina aportowania oznaczała taki poziom zmęczenia, że pies padał na pysk w domu i zasypiał. Zdarzyło się nawet, że był tak zmęczony, iż nie był w stanie wrócić o własnych i siłach. Wtedy siadał i spoglądał na nas hardo, co oznaczało, iż psa lepiej wziąć na ręce i ponieść, by odpoczął – czasem aż pod same drzwi domu.
Na marginesie, długie spacery nie były zawsze planowe.
Raz musieliśmy razem maszerować z Rosdorfu i An der Stupe do Getyngi. Powód? Wychodzę z Inkim na zewnątrz, wyprowadzić go, świeżo po wstaniu i kawie. Problem w tym, że wychodząc nie zabrałam kluczy do domu. Jedną opcją było czekanie pięciu, sześciu godzin na powrót Marii. Drugą spacer.
Poszliśmy razem z Inkim złączeni (improwizowaną) smyczą, a ja w klapkach na gołe nogi. Biorąc pod uwagę, że niedaleko znajdował się zakład (takie Tworki), to zastanawiało mnie trochę, czy mnie nie zwiną. Mina Marii była bezcenna, szczególnie, gdy w oknie w Grako pojawiły się dwa pyski, mój i Inkiego. Na szczęście do domu odesłała nas autobusem, stawiając bilet.

Tutaj warto wyjaśnić, skąd podział, że ja w domu a Maria w Getundze. Od właściwie początku samodzielnego życia pracuję jako freelancer z domu, a to Maria wychodzi do pracy. W Getyndze była to uczelnia, na którą dojeżdżała autobusem.
W pewnym momencie Inki skojarzył Marię z autobusem i gdy przyjeżdżał, znikał pędem spod moich nóg i leciał wskoczyć na parapet pod dużym oknem w salonie, skąd miał widok na trawnik pod domem i chodnik prowadzący do przystanku. Widok pańci zawsze oznaczał eksplozję radości, tańce i czekanie pod drzwiami.
Nie jest tak, że siedział tylko na prowincji. Nie, Inki towarzyszył nam wszędzie, gdzie tylko można było Inkiego wziąć.

Do najfajniejszych wspomnień należy dzielny Inkspot maszerujący z nami godzinami po Berlinie, dziwując się światu, dzieląc przemyśleniami z niemieckimi psami, ganiający za patysiem w Tiergarten, a gdy zmęczenie osiągnęło zbyt wysoki poziom – siadający z nami na ławeczce, a raczej pod nią, wykopując sobie w ziemi coś, co przypominało grzędę (jajka wysiadywał tylko swoje).
Innym razem wyjechał z nami nad Morze Północne, gdzie pokazał, jak zachowuje się pies przyparty do muru i w skrajnej desperacji: Inki był suchołapkiem, a próba nieco bardziej ambitnego zapoznania go z wodą poprzez wzięcie do morza i próbę zanurzenia w wodzie sięgającej nam do kostek, może kolan, skończyła się paniką, wizgiem i zdarciem z Marii dołu od bikini.
Zmieniło się to wraz z uczestnictwem w psiej szkole. Inki został przez nas zapisany do psiej szkoły w Klein Lengden, dziesięć kilometrów od domu. Jeździliśmy z nim regularnie rowerami, z Inkim podróżującym w luksusowych warunkach w przyczepce (w której nigdy nie potrafił usiedzieć spokojnie i jak tylko się dało, podróżował na tzw. zimny łokieć).

Nauczył się i nas wtedy wielu rzeczy. Pokazał, że szczeniaki zaczepiające dorosłego, poważnego cardigana nauczą się trzymania dystansu i moresu, niezależnie od tego, czy są małe i rozkoszne, czy duże i mogące mu napluć na głowę.
Co ważniejsze, został zmuszony przez pewną suczkę do przełamania oporu przed wodą: W trakcie gorącego lata ćwiczenia odbywały się przy strumyku. Bezczelna młoda labradorka zabrała Inkiemu kijek – świętość! – i pozostawiła go po drugiej stronie strumyka.
Chcąc nie chcąc, Inki zamoczył łapy, potem się, i odkrył, że nie jest psem, a czarną, włochatą rybą.

Od tego czasu zakochał się w wodzie i pływaniu, co bardzo urozmaiciło nasze wyjścia nad Leine i śluzę wodną, gdzie pływał niczym czworonogi szczupak, godnie utrzymując dystans od innych psów. A radził sobie znakomicie, przynajmniej do czasu, gdy zapałał nieodwzajemnioną miłością do konara będącego częścią zatopionego drzewa. Po nieudanej próbie wyrwania go, lekko spanikował – ale zanim udało mi się zrzucić spodnie i rzucić psu na ratunek, wyszedł po drugiej stronie na brzeg, parsknął, zaklął po psiemu, po czym wrócił na drugą stronę cały mokry i niezadowolony.
Warto zaznaczyć, że niezadowolenie nie oznaczało niesubordynacji albo odreagowywania! Inkiego szybko nauczyliśmy grzecznego czekania na podanie jedzenia oraz spożywania go po usłyszeniu “Smacznego”. Taki savoir-vivre bardzo uprościł posiłki i ograniczył wyrywanie miski z rąk. Inki także nauczył się, że gdy szefostwo każe wypluć, co ma się w paszczy, to należy to wypluć, a nie pożerać jeszcze szybciej (ta umiejętność budziła zazdrość innych!).

Za to dobór karmy… Cóż, z karmą raz próbowałam po poznańsku i kupiłam niesławną żółtą karmę. Inki kochał ją, pałaszował z zapałem, ale jednocześnie powodowała u niego potworne gazy. Takie, że nie powstydzili by się ich pod Sommą czy Ypres. Generalnie zdecydowaliśmy się mu jej nie dawać, ale raz uznałam, że sprawdzę ponownie.
Inki lubił zwijać się na podusi przy Marii i tak sobie jej towarzyszyć. Wtedy zrobił to samo… Do dziś pamiętam zarówno “Michał!” z drugiego końca mieszkania, jak i zapierający dech w piersi zapach w sypialni.
Ale jedzenie to nie tylko potworności. To także przyjemności! Jak można by zapomnieć o jego zamiłowaniu do jabłek? Inki kochał wyszukiwać jedzenie, a jabłka były szczególnym przysmakiem dla Bydełka (jedno z wielu przezwisk). Miał swoją ulubioną jabłonkę pod domem, na którą wspinał się przed wyjściem na spacer i brał sobie jabłko na drugie śniadanie.

Lubił zapewne uczucie pękającego jabłka i rozrywanie go na kawałki. Podobnie zresztą było z tekturą wszelkiej maści, w szczególności rolek po papierze toaletowym czy ręcznikach, które zabierał na swoje posłanko i systematyczne rozrywał na strzępy. Wiedział, że mu wolno i korzystał z tego przywileju bardzo liberalnie. Potrafił ze śmietnika rolkę i zabrać sobie, ot tak, do zabawy.
Raz zdarzyło mu się wyciągnąć bonus. Ja pisałam akurat artykuł do pracy. Ze skupienia wyrwał mnie krzyk Marii “Nie patrz na Inkiego.” Oczywiście, patrzę, a tutaj stoi pies w przejściu, trzymając w pysku cygaro, niczym Winston Churchill. Problem w tym, że cygarem był zużyty tampon. Pies nie widział w tym absolutnie nic niestosownego, a jego spojrzenie mówiło “o co afera?”.
A jeśli się go nie dopilnowało? To włamywał się do spiżarni i jadł do woli. Nad Morzem Północnym nie dopilnowaliśmy psiego jedzenia i po dwugodzinnym spacerze znaleźliśmy bestię leżącą wśród rozrzuconej karmy, rozkosznie posapującą i przypominającą kształtem baryłkę.
Inkspot, Inki, Inkowski, Czarny, Mroczny, Puci, Puć, Pan Puciński, Puciasty, Bydełko, Bydl, Czarna Cholera…
Lista przezwisk Inkowskiego. “BaryłA” pozostaje określeniem zarezerwowanym dla Amosa.
2014: *trach*

Kluczowym wydarzeniem w życiu Inkiego i naszym była niestety jego dyskopatia. Inki był psem bardzo aktywnym i skocznym i, jak w przysłowiu, w końcu kózka złamała sobie kręgosłup. W październiku 2014 r. zauważyliśmy u Inkiego bardzo niepokojące zwolnienie (pies działający non stop na 110% mocy nagle ledwo wykrzesał z siebie połowę), problem z oznaczaniem, wreszcie ból, pisk i niedowład wieczorem.
W ciągu godziny byliśmy w klinice uniwersyteckiej, gdzie okazało się, że to prawdopodobnie dyskopatia, ale nie jest tragicznie, bo Inki nadal ma odruch poprawiania stopy oraz głębokie czucie. Zdecydowaliśmy się na leczenie farmakologiczne i stabilizację. Pamiętam do dziś, że w amoku tego wieczoru na ławce pod kliniką został mój portfel, o czym zorientowałam się pół godziny po wyjściu. Wróciliśmy razem, spięci ze sobą straszliwie – a że to Niemcy, to portfel leżał tam, gdzie został.
Inki został w klinice dwa tygodnie, na diecie lekowo-szpitalnej. W czasie wizyty na półmetku przejechał koło nas taki zdezorientowany gremlin nakryty fioletowym ręczniczkiem (który potem towarzyszył nam przez kolejne osiem lat, aż nie zużył się do takiego stopnia, że przestał przypominać cokolwiek ręcznikopodobnego). Pod koniec tych dwóch tygodni otrzymaliśmy Inkiego ustabilizowanego, choć niechodzącego, dokumentację i rachunek na 1200 euro.
(Zapłaciliśmy go po rozłożeniu na raty. Oboje chcemy tutaj podziękować wszystkim, którzy nas wspomogli, w szczególności Adamowi Dudziakowi, który spłacił jedną czwartą rachunku nie oczekując niczego w zamian. Dzięki, Adam!)

Inki wrócił do domu i zaczęła się rehabilitacja, przy której nauczyliśmy się wiele, m.in. tego, że pies niechodzący nie powinien spać w kaście. Nawet, jeśli suszy się szybko, a prysznic łatwo ją wymywa.
Rehabilitacja Inkiego była prowadzona zgodnie ze wskazówkami własnymi rękami, ze względu na to, iż jego choroba zbiegła się z końcem stypendium doktoranckiego Marii i znacznym ograniczeniem budżetu. Za to towarzyszyły nam dopingi ze strony reszty mieszkańców Rosdorfu, którzy kibicowali niepełnosprawnemu w jego drodze ku odzyskaniu sprawności – a ćwiczyliśmy gdzie się dało, łącznie ze skwerkiem z jabłoniami, gdzie Inki był istotną konkurencją dla dzieci zbierających spady.
Czworonożny koneser wędrował między spadami, częstując się nimi i delektując kęsami (oraz pozostawiając nadgryzione jabłka, które mu nie posmakowały). Na szczęście było to raczej dla wszystkich zabawne, a nie denerwujące. Już w połowie listopada 2014 r. stanął chwiejnie na nogi, a do marca 2015 r. pies wreszcie zaczął chodzić bez podtrzymywania go ręczniczkiem. Tanecznie, chwiejnie, potrzebując pomocy przy wypróżnianiu, ale chodził.

Najważniejsze dla niego było jednak to, iż czuł swoje dupsko. A konkretniej, mizianie go po naddupiu. Błoga, anielska mina psa, który odzyskał czucie w najbardziej mizialnym miejscu na swoim ciele była bezcenna.
To był szczególnie radosny dzień. Pies także uznał, że będzie celebrować na swój sposób i wkrótce jego łupem padło pół pieczonej perliczki pozostawionej przez nas w głębi stołu. Zjedzona została skrzętnie i dokładnie, do ostatniej kosteczki.
Nie, nie wiemy jak pies świeżo zrehabilitowany wdarł się na stół i ściągnął ją nie tłukąc talerzy. Są sprawy na niebie i w kuchni, o których filozofom się nie śniło. Maria wręcz zrobiła sobie tatuaż na pamiątkę Inkiego inspirowany tym popisem psiej magii.
2015-2019: Plewiska

W tym samym roku nastąpił kolejny zwrot. Bezcelowe było dla nas czekanie na obronę doktoratu Marii – co okazało się znakomitym posunięciem, bo nie miało to nastąpić przez kolejne siedem (!) lat – więc zdecydowaliśmy się na ponowną migrację.
Powrót na łono Rzeczpospolitej nastąpił w lipcu 2015 r., a po stosunkowo krótkim okresie szukania lokum do wynajęcia znaleźliśmy się w Plewiskach, na Kminkowej. To dziwne miejsce, sypialnia Poznania bez konkretnego centrum, rozwinięta chaotycznie i bezładnie, a najlepszy park w okolicy, dawny majątek właścicieli wioski, jest verboten dla psów. Ale jednocześnie były fajne warunki do dalszych spacerów, pełno zakamarków, w które można było się przejść z kejtrem, no i był też sentyment do długich spacerów z Grubym (Scottym) w pierwszym roku związku z Marią – w tym jego sławna rewia “Corgi na Lodzie”.
W przeciwieństwie do Rosdorfu, Inki nie zyskał sobie natychmiastowej popularności. Nie ze swojej winy, mieszkająca po sąsiedzku pani Janina była emerytowaną instrumentariuszką z Polnej, której wiecznie przeszkadzały nasze rowery i “brudzący” pies (czyli ośmielający się nie wycierać łap przed wejściem), oraz głowa rodziny z piętra wyżej, któremu przeszkadzało absolutnie wszystko.

Ironicznie, to właśnie jego rodzina uratowała nas, gdy wyszedłszy z Inkim na chwilę na dwór w celach wiadomych zatrzasnęłam drzwi wejściowe na klatkę… Z wstawionym i gotującym się ryżem.
Można powiedzieć, że okres plewiski to szczyt możliwości Inkiego. Owszem, był niepełnosprawny, ale jednocześnie pełen werwy i w pełni zrehabilitowany, oraz nie bał się absolutnie niczego. Niejeden młodszy pies mógł się od niego uczyć zawziętości i determinacji… Co nie zawsze wychodziło mu na dobre.

Zachował swoje zamiłowanie do organizowania sobie jedzenia, niezależnie od tego, czy się na to zgadzaliśmy, czy nie. Już w Rosdorfie pokazał, że gusta kulinarne ma bardzo szerokie – tampony, jabłuszka, perliczki, tektura, a nawet podarowana mi róża chińska, którą pewnego ranka pożarł ze smakiem – a tutaj jego zainteresowania weszły w nowy etap.
Dwa lata po powrocie wdarł się na blat i pożarł pół blachy czekoladowego ciasta. Innym razem całe opakowanie Merci wręczone Marii w prezencie przez kolegę po prawniczym fachu.
Teobromina? Co to, to jakiś smakołyk?
Inki, gdyby umiał mówić i ktoś mu powiedział o szkodliwości czekolady
Nie wspomnę już o mięsku, które pożerał na zasadzie węża jajożera, całe na raz, czy o naszych łzach. Nie boimy się płakać, a Inki łączył pożyteczne z przyjemnym – wspierał swoje szefostwo, zlizując jednocześnie słone pyszności i głośno ciamkając.
Najważniejsze były jednak więzi społeczne. Mnie, wyrwanej z Polski i przeniesionej na grunt niemiecki, powrót pozwolił ucywilizować się, odnowić przyjaźnie – w tym najważniejszą, z Piotrem, który jest dla mnie zaraz po Marii najlepszym przyjacielem, bratem z innej matki, oraz fanem Inkiego pomimo alergii na sierść.

Dla Inkiego oznaczało to znacznie bardziej intensywny kontakt z ludźmi i zwierzętami. Nie mówimy tutaj wyłącznie o regularnych spacerach, podczas których majestatycznie sunący cardigan przyciągał czasami spojrzenia (przy czym nikt nie pytał co to za uroczy mieszaniec).
Nie, Inki był żywą częścią naszego życia imprezowego, prawdziwym kompanem któremu nie były straszne imprezy do późna w pubie, niekończące się grille, czy wizyty u przyjaciół kończące się noclegiem.

Inki, nazywany często po prostu naszym Piesełem, był niezwykle towarzyski, uprzejmy, często kradł wieczór i stawał się gwiazdą. W szczególności w pso-przyjaznej Piwnej Stopie i później Wściekłym Chmielu, naszych ulubionych miejscówach.
Oczywiście, jak na charakternego psa przystało, dochodziło czasami do starć. W Stopie raz spotkał się pyskiem w pysk z akitą inu, który zaczął od podejścia do nas po mizianko, a skończył na próbie przerobienia Inkiego na kotlet. Na szczęście opanowany szef akity i odpowiednio zastosowane krzesło zapobiegły zamianie w produkt kulinarny!

Był to wyjątek od zasady, gdy to Inki był tłuczonym (no, prawie), a nie tłukącym.
Trzeba to powiedzieć otwarcie: Inki przy narodzinach otrzymał klasę wojownika tudzież barbarzyńcy, a wobec reszty psów obowiązywała zasada “Suczki kochać, psy łomotać”. Na Piwoniowej, w moim domu rodzinnym, odmówił przed laty zastosowania się do panujących porządków, jak już wspomniałam, a wiek nie zmienił jego nastawienia. Najlepsze na co mogliśmy liczyć, to swoiste détente między Grubym a Inkim (Amos wolał udawać, że go nie ma), wymuszane przez Międzypańciowską Komisję Arbitrażową – czyli czujne unikanie punktów zapalnych, rozdzielanie panów gdy mieliśmy gdzieś wyjść, oraz ciągłe oglądanie się przez ramię, czy gdzieś nie zaczyna się kolejna wojna międzypsowa.
Nie zawsze sie to udawało, a gdy dochodziło do incydentów, to zaciekłość Inkiego połączona z doświadczeniem i determinacją wymuszała jak najszybsze reakcje. Inki bowiem nie wierzył w ograniczony konflikt, czy zwykłe pokazanie wyższości. Nie, podczas okresu getyńskiego ewidentnie czytał Vom Kriege Carla von Clausewitza, i stosował konsekwentnie koncepcję wojny absolutnej, dążąc do całkowitego zniszczenia przeciwnika.
Wprowadzenie zasady umiarkowania do filozofii Wojny byłoby absurdem.
Carl von Clausewitz, Vom Kriege
Nasze nastawienie grało tutaj rolę. Napięcie emocjonalne czy zdenerwowanie bliskością Inkiego i Grubego mogły czynić z tego samospełniającą się przepowiednię. Na dowód mogę przedstawić absolutnie bezprecedensowe ujęcia dwóch panów chodzących na jednej smyczy pokojowo – i zapewniam, nie jest tak, że pięć minut później trzeba było tych dwóch odciągać od siebie (na marginesie, Maria raz dosłownie rozdzielała Inkiego i Herkulesa poprzez podniesienie oby za kark i trzymanie na wyciągniętych rękach, ku zaskoczeniu Konopków).

Z czasem obaj panowie odpuścili i podział na Bloki Inkowski i Grubsoński znikł, chociaż konflikty nadal się tliły. Inne psy też szybko uczyły się, że z Inkim, owszem, ale tylko na jego zasadach – chyba, że byłaś suczką, wtedy zapraszał, zgodnie z zasadą, że jak spadać, to z wysokiego konia! A jak pojawiała się cieczka… Raz na Kminkowej pies wył żałośnie, dając ujście swym emocjom i dążeniom.
Powrót do Polski pozwolił także na nawiązanie ponownego kontaktu ze swoimi dziećmi, chociaż jako nieobecny ojciec – a raczej współautor – odwiedziny u wnuków zakończył wylotem z kojca i wycofaniem się w popłochu przed kłami Didi. Z kolei u swojego syna, Teodora, spotkał się z reakcją absolutnego zaskoczenia: Inki był silny, lecz stosunkowo drobny, i w ogóle nie przypominał swojego syna. Razem wyglądali trochę jak Flip i Flap (jak udało się dwóch chcących się tłuc panów już usadzić).

Z ludźmi nigdy nie było podobnych kłopotów. Inki nie odstępował nas na krok, poruszając się po całym domu niczym cień (nie zliczymy ile razy omal nie straciliśmy zębów przez Inkiego w trybie stealth kładącego się tuż pod naszymi nogami). Wrósł tak w nasze życie, że naturalne było budzenie się i witanie z nim, patrzenie pod nogi, by pielgrzymując po poranną kawę nie postradać zdrowia lub życia, a w trudniejszych momentach wymieniać z nim spojrzenia i razem wzdychać, ubolewając nad ludzkością i jej stanem.
Inki robił to często ze swojego gniazda. Gniazdem, miejscem zadumy i wygodnego spania, stawało się wszystko, co znalazło się na podłodze – spadł ręcznik, T-shirt, otwarty plecak – a na zewnątrz, z braku laku, pies zaczynał ryć w ziemi, kopiąc sobie dziurę, w której mógł zaparkować i wypocząć. Szczególnie upodobał sobie miejsce przy altanie na Piwoniowej, gdzie wylegiwał się w gorące dni, a przestał dopiero wtedy, gdy moi rodzice omal nie połamali sobie nóg i nie położyli tam kamiennej płyty – bo próby zakopywania dziury były szybko odwracane przez psią koparkę.


2017: Początek ery aleksandryjskiej
w listopadzie 2017 r. pojawił się w domu mały Aleksander i nastała era aleksandryjska. Psia filozofia i podejście do ludzi zaprocentowały bardzo szybko, bo nie stosowaliśmy wobec Inkiego szczególnych trików. Owszem, pies musiał nauczyć się trochę więcej cierpliwości, gdy pojawił się w domu mini-człowiek, wraz z typowymi dla niego właściwościami jak budzenie się w środku nocy i wrzaski. Bardzo dużo wrzasków. Inki był przyzwyczajony do głośnych i dziwnych odgłosów, wszak pańcia – dzięki mnie! – była fanką heavy metalu, a ja, jako graczka, nie ściszam gier (Inki raz w trakcie gry w GTA IV głucho zawył, naśladując syrenę policyjną), i nie odstępował nas na krok.
Był zazdrosny i kilka razy strzelił focha, ale szybko przyjął do wiadomości, że Aleks – określany przeze mnie mianem mini-Bossa – to członek rodziny. W pewnym momencie przyjął rolę gwardii niehonorowej i gdy mógł, siadał przy Aleksie i go pilnował – a jeśli uznał, że nie wywiązujemy się z obowiązków rodzicielskich, to zaraz przyprowadzał nas, by upewnić się, że jego mini-człowiek jest zaopiekowany.

Oczywistym plusem dla Inkiego były dosłownie resztki z pańskiego stołu – uczący się jeść Aleks zaskarbił sobie lojalność Inkiego, który kochał go zażarcie. Kochał także codzienne spacery, gdy po rekonwalescencji i powrocie Marii do pracy, zostałam kurakiem domowym. A to oznaczało konieczność wyprowadzania dwójki panów codziennie, czy mróz czy słota.
Inki nie narzekał. Tym bardziej, że dorosła już Wiki stała się obiektem jego westchnień i awansów. Sam obiekt nie podzielał zainteresowania, a co bardziej natarczywe próby przekonania jej kończyły się pokazaniem kłów i nie pozostawiającymi złudzeń warknięciami.
Nie przeszkadzało to Inkiemu, który potrafił być przemiłym kompanem dla Wiki oraz jej dzieci – małe szczeniaki, choć upierdliwe, mogły liczyć na łaskawe spojrzenie, a nawet udostępnienie patyka do wspólnego gryzienia.

2019-2022: Ogrody
Po narodzinach Aleksa zdecydowaliśmy się na zmianę lokum. Choć fajne, mieszkanie w Plewiskach było super dla dwójki osób z psem, ale nie dwójki osób, psa i dziecka. W poszukiwaniach istotnym czynnikiem była niepełnosprawność Inkiego, i w końcu stanęło na mieszkaniu z rynku pierwotnego, na Ogrodach. Nauczyło to nas wiele, w tym tego, jak patologiczni są deweloperzy w Polsce oraz kontrolowany przez nich rynek mieszkaniowy.
Co jednak najważniejsze, powróciliśmy do ukochanego przez nas miasta, a Inki zyskał dostęp do terenów spacerowych nad Rusałką, na Sołaczu, oraz zbiorkomu, z czego skrzętnie korzystaliśmy. Eksplorowanie terenów zielonych, nieskalanych ręką dewelopera czy poznańskich włodarzy było czystą przyjemnością, w szczególności dla Inkiego, który kochał buszować w krzakach czy łapać i niszczyć patyczki.

Z sąsiadami żyliśmy i żyjemy nadal dobrze, a Inki u wszystkich budził sympatię, zarówno swoim tanecznym krokiem i pląsaniem, jak i ujmującym, towarzyskim podejściem – szczególnie towarzyskim, gdy dzielił windę z torbą z zakupami. Trzeba było się mieć na baczności, by Inki nie podkradł czegoś z torby. Generalnie w starszym wieku zostawił godność za sobą i wyrobił sobie instynkt rabusia, co w połączeniu z jego talentem do organizowania sobie jedzenia czyniło z niego terror kuchni i pokoi.
Ukochaną “ofiarą” został Aleks, któremu Inki też zresztą skonfiskował na początku fotel, traktując go jako swoje nowe gniazdo.

Gwardia niehonorowa dalej wykonywała swoje obowiązki, jednak zaczęła pobierać za nie opłatę. Psie myto miało postać jedzenia, a pobierane było w miarę możliwości – czasem z ręki, czasem ze stolika w pokoju Aleksa, a wykazywał się przy tym zaskakującą zwinnością, nawet w miarę pogarszania się stanu zdrowia. Oczywiście, dalej uczestniczył w wyjściach i wyjazdach, ciesząc się niesłabnącą popularnością. Jego obecność, choć momentami uciążliwa ze względu na słabnącą kontrolę nad układem wydalniczym (eufemizm!), była kluczowa dla zachowania zdrowych zmysłów w trakcie lockdownu i pierwszych dwóch lat pandemii.
Tutaj też stał się nieodłącznym towarzyszem, a ze względu na kiszkowatość mieszkania (na planie wydłużonego prostokąta, a nie kwadratu) przemieszczał się za nami cały czas, pilnując nas i stukając pazurami o płytki i panele na podłodze, oraz rozprowadzając wszędzie kłaki – do tego stopnia, że znajdowaliśmy je nawet w lodówce, nie mówiąc już o pralce czy meblach.

Było niemal idyllicznie – pomijając sprzątanie radosnej twórczości jelit – chociaż Inki nigdy nie stracił swojego charakteru i zadziorności. Przekonał się o tym Syriusz, gdy na spacerze po lesie Inkiego nagle naszła ochota na jajecznicę. Punktem zapalnym była kończąca się cieczka Wiki, a Syriusz, chociaż jej syn, w oczach Inkiego urósł do konkurenta (zapewne nie spał, gdy oglądaliśmy Grę o Tron). Rozdzielenie panów trwało dłuższą chwilę, szczególnie, że stary Inki górował nad młodzianem zarówno doświadczeniem, jak i bezwzględnością.
Odczepienie psiej paszczy od jajek Syriusza zostało okupione krwią. Dosłownie: Ugryziony w jajecznię Syriusz wił się jak piskorz i gryzł po czym się dało, przy czym nie zwracał uwagi, czy pod zębami jest Inki… Czy też ja lub mama. W moim przypadku skończyło się tylko na pokancerowanej dłoni, mamie trzeba było z powrotem zaszyć nadgarstek i wyrwaną tkankę tłuszczową. Inki, oczywiście, nie poczuwał się absolutnie do winy.
2022

Niestety, Inkiego gonił stan zdrowia. Ostatni rok to powolne, ale stałe pogarszanie się perspektyw. Leki i suplementy pomagały, w ostateczności interwencje weterynaryjne i zastrzyki, ale w ciągu roku powoli tracił kontrolę nad nogami, od dawnych przysmaków dostawał rewolucji żołądkowych (co wymusiło mycie ścian i co najmniej jedno nocowanie w wannie), a na domiar złego zaczęły się problemy z piciem: Inki nie był w stanie wyczuć, że zaspokoił pragnienie i potrafił opróżnić wiadro wody i prosić o więcej.
A jak nie dostał wiadra? To włączał się instynkt starego żerusa i szukał sobie dodatkowych źródeł wody: Wiadra z wodą do mycia podłóg, resztek ze zmywarki, rozchlapanej wody po prysznicu, konewek, a w ostateczności świeżo podlanych i zestawionych na podłogę roślin, pożeranych wraz z ziemią.
Największe problemy zaczęły się w ostatnim tygodniu życia, na początku grudnia. Inki przestał chodzić, jeść, pił też niewiele. Inki z tygodnia na tydzień stał się cieniem siebie. Choć wiedzieliśmy, że ten dzień nadejdzie i spodziewaliśmy się, że nie będzie już poprawy – poza życiem na ciągłych lekach i zastrzykach, by uzyskać chwilową poprawę – to 12 grudnia rozsypaliśmy się. Daliśmy sobie dwa dni na pożegnanie się, a Inki na silnych lekach wspomagających odżył na tyle, by pożegnać się i spędzić te dwa dni w pełnym komforcie, gdy było mu wolno już absolutnie wszystko.
Wybrał trwanie przy nas. Po prostu, leżeć sobie w cieple i komforcie, pod kocykiem albo na nim, przy mnie, Marii i Aleksandrze. Aleks przytulił Inkiego rano i pożegnał się, a my po kilku godzinach ruszyliśmy w ostatnią drogę.

Wzięliśmy chodniczek, który w teorii miał być wyłącznie ludzki i łazienkowy, a który został zaanektowany i wytarzany przez naszego poczciwego cardigana. Chcieliśmy zapewnić mu komfort w ostatnich momentach życia, by czuł nie chłodną stal, a komfort i zapach domu oraz rodziny, z którą przeżył dziesięć lat.
Inki bał się tylko przez chwilę. Przytulony przez nas i ułożony na boku wtulił łebek w Marię, Inki zasnął spokojnie i odszedł bez bólu. Kwadrans po dwunastej skończyło się jego pełne przygód i miłości życie.
Dobranoc, Inku. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
“Wszystko było piękne i nic nie bolało.”
epitafium dla Inkowskiego, Rzeźnia nr 5, Kurt Vonnegut
One response to “Epitafium dla Inkowskiego”
Piękne epitafium i bardzo smutny początek tego dnia. Łzy ciekną mi po policzkach, jakbym żegnała swoją Liszkę, nadal jeszcze, po blisko dwóch latach, pamiętam pożegnanie mojej Aiko. Czasem myślę, że ta cena za miłość, którą przychodzi nam zapłacić na końcu wspólnej podróży, bywa strasznie trudna do udźwignięcia.